wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt

Wyszeptane w biegu, zapisane w śniegu, złożone przy choince - niech się spełnią wszystkie, 
te dalekie i te bliskie, bo wszystkie życzenia są do spełnienia! Wesołych Świąt!
Wszystkim naszym czytelnikom życzymy: 
Zdrowych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia
spędzonych w gronie najbliższych!


Wesołych Świąt

Ciepłej...

... świątecznej...

...atmosfery!

Mikołaja...

...dużo prezentów...

...pod choinką !!! :)))

Oraz wysokich lotów w Nowym 2014 Roku :)))


Ola i Artur :))

wtorek, 10 grudnia 2013

Ostatnie dni i powrót do Polski

Mieliśmy dobry dzień, prawie dwa zapasu. Przejrzeliśmy atrakcje wzdłuż trasy do Pittsfield i zadecydowaliśmy, co jeszcze zobaczymy. Chcieliśmy również przejechać przez Nowy York, konkretniej Greenpoint na Brooklinie i zakupić polskie jedzonko dla Mike i Sue.
Plany niespodziewanie się zmieniły... Olę od kilku dni męczyło przeziębienie i zamiast jej przechodzić robiło się coraz gorzej. Przejeżdżaliśmy akurat obok szpitala, więc pierwszy pomysł jaki wpadł nam do głowy, to zajechać tam i zapytać o receptę. Doskonale wiedzieliśmy, co jej potrzeba.
Przygoda ze szpitalem na pewno będzie niezapomniana... od samego wejścia pierwsze, o co zapytaliśmy to cena takiej wizyty. Nikt nie potrafił nam odpowiedzieć, kazano tylko wypełnić wstępne dokumenty i czekać. Zapytaliśmy o koszta jeszcze kilka razy i dalej bez konkretnej odpowiedzi. Jedyne, co nam powiedziano to, że ktoś będzie rozmawiał z nami o tym za chwile. OKEY ! Lek który był potrzebny tutaj w Polsce można kupić bez recepty, tutaj niestety nie.
Po około pół godzinki oczekiwania zostaliśmy poproszeni dalej. Standardowe pomiary ciśnienia, temperatury i milion pytań. Niestety ani słowa o kosztach. Zaproszono nas dalej do pokoju i kazano czekać. Po chwili przyszły dwie panie, pielęgniarka i lekarka na praktyce, powtórka tych samych pytań co na wstępie i znowu kazano czekać. Zanim wyszły zapytaliśmy jeszcze raz o koszta. W tym momencie dosłownie po sekundzie była już z nami właściwa osoba. Doskonale pomyśleliśmy, nareszcie możemy coś ustalić i zadecydować czy korzystamy z ich usług czy nie. Bardzo miła pani miała ogromny problem z podaniem całkowitej ceny leczenia. Powiedziała, że otrzymamy do domu 3 rachunki, jeden ze szpitala, drugi z laboratorium i trzeci za lekarza. Naciskaliśmy bardzo z zapytaniem o całkowite koszta, niepewnie zaczęła podliczać i z tego, co pamiętamy to zatrzymało się na około $1000 i to prawdopodobnie nie było by jeszcze wszystko. Mieliśmy ubezpieczenie, ale nie chcieliśmy z niego korzystać. Nigdy nie wiadomo czy na pewno zrobiliśmy wszystko tak, jak jest zawarte na kilkudziesięciu stronach umowy z ubezpieczalnią. W razie ich odmowy zapłaty rachunków za w/w koszta padły by na nas. Powiedzieliśmy, że w takim razie dziękujemy i wychodzimy. Jednak nie takie to proste... Pani informuje nas, że już niestety nasz rachunek został otwarty i jesteśmy winni za szpital i laboratorium, na to wszystko w drzwiach pojawił się lekarz... (koszt $300-$500 i więcej), zapytał co się dzieje. Miła pani od kosztów wyjaśniła, że nie chcemy już więcej korzystać z ich usług. Lekarz powiedział, że nas nie widział... czyli za to nie dostaniemy rachunku. Teraz została tylko kwestia rozwiązania sporu z tym, co już niby jesteśmy winni szpitalowi... ;) Dyskusja trwała bardzo długo, negocjacje i przekonania jednej i drugiej strony, każdy miał rację, ale przecież my od samych drzwi pytaliśmy o cenę. Stanęło na tym, żę pani od kosztów nie może nic sama zrobić, a jej supervisor będzie w szpitalu późno w nocy. Wymieniliśmy się telefonami, dostaliśmy 30 stron informacji jak to wszystko w USA działa i mieliśmy czekać na dalsze wskazówki. Postanowiliśmy dojechać na nocleg do Cincinnati w Ohio i kolejnego dnia jako, że nadal nie mieliśmy naszej recepty mieliśmy pomyśleć, co dalej. Opcji i pomysłów w głowie było dużo, ale jeszcze martwiliśmy się jak duży rachunek za szpital przyjdzie nam zapłacić (coś gdzieś ktoś mówił, że minimum $300). Super, o 2 w nocy dostaliśmy telefon od supervisor ze szpitala, nic nie mogła zrobić tej nocy. Jedyne co obiecała, to zająć się naszą sprawą najlepiej jak może. Poszliśmy spać. Rano, jak poinstruowała nas Ania z Chicago obdzwoniliśmy polskie apteki. Udało się, lek jest i o receptę nie trzeba się martwić. Do Chicago trzeba było cofnąć się o około 6 godzin drogi. Na szczęście Ania po raz kolejny zaproponowała nam tam nocleg ;). Nie długo po tym jak podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Chicago, zadzwonił ktoś ze szpitala ze wspaniałą wiadomością. Wszystkie koszta zostały o dziwo anulowane i nawet gdybyśmy dostali rachunek, to mamy go po prostu nie płacić. Super. Ruszyliśmy uhahani do Illinois. Wyglądało to trochę tak, jak gdzieś w dzikiej Afryce, ktoś słyszał, że w wiosce oddalonej o 3 dni drogi jest szaman posiadający odpowiednie lekarstwo... A to przecież cywilizowana Ameryka ;). W aptece zakupiliśmy co trzeba. Wzięliśmy też na próbę gotowe jedzonko w polskim sklepie, zrobiliśmy pranie i pojechaliśmy do Ani. Kilka drinków opowieści z podróży, trochę zdjęć i do spania. Jedzonko było smakowite, przeszło test pozytywnie, można było śmiało zakupić duuuże ilości gołąbków, kapusty, bigosu, kiełbasy i schabowych dla Mika i Sue.
Z Chicago do Pittsfield w Massachusetts jest około 15 godzin drogi, ale tylko teoretycznie. Wyjazd z Chicago zajął nam ponad 3 godziny, gdy już porządnie rozpędziliśmy się na autostradzie wyhamował nas mały koreczek. Otóż obfite opady śniegu spowodowały 3 godzinne opóźnienie na drodze ;). Sweet. zjechaliśmy z autostrady i bocznymi dróżkami skierowaliśmy się na południe, łapiąc inną autostradę z nadzieją, że tam śnieg nie dotarł. Boczne dróżki były całe zaśnieżone i nie było widać pługów. Autostrada, gdy już się na niej znaleźliśmy była OK. Żadnego śniegu, lodu itp. Do motelu w Jamestown, NY dojechaliśmy o 3 rano, a nie jak chcieliśmy o 22:00. Malutki poślizg, dobrze, że był zapas czasu.
Temperatury w nocy dochodziły do -10 stopni Celsjusza, czy nam się to podobało, czy nie, musieliśmy wynieść z samochodu znaczną ilość bagaży i nareszcie poszliśmy spać. Nie planowaliśmy wyjechać wcześniej niż zakończy się doba hotelowa (11:00 AM).
Następnego ranka za oknem było bialutko ;). Napadało chyba z 10-15 centymetrów śniegu. Najwidoczniej dogoniła nas ta burza śniegowa, którą złapaliśmy wyjeżdżając z Chicago. Zamiast zasiadać przy stole i raczyć się indykiem w to amerykańskie święto Dziękczynienia, my postanowiliśmy spędzić je w aucie ;).
Autostrady były odśnieżone i nie spowolniło to nas za bardzo tego dnia. Świeżutki śnieg pokrył znaczną część stanu Nowy York, ale im bliżej naszego celu, tym śniegu było mniej.
W okolicach Albany, stolicy stanu Nowy York, zobaczyliśmy zjazd do centrum handlowego, zakładaliśmy że najprawdopodobniej będzie nieczynne ze względu na święto, ale i tak musieliśmy spróbować. W tej Ameryce nigdy nic nie wiadomo ;). Sklepy faktycznie były pozamykane, ale na ogromne parkingi co jakiś czas ktoś wjeżdżał. Najwięcej aut było pod Targetem, to też tam się udaliśmy. Przed wejściem nawet sporo ludzi, w pierwszym momencie pomyśleliśmy, że Target jest otwarty. Po chwili zastanowienia Ola wybuchnęła śmiechem, "Oni czekają na Black Friday..." powiedziała. Artur zdziwiony zrozumiał, o co chodzi. Ludzie ustawili się w kolejce około godziny 14 w dzień poprzedzający Czarny Piątek - dzień wyprzedaży. Pierwszym pomysłem Artura było uwiecznienie kolejki ludzi zaopatrzonych w krzesełka turystyczne i odzianych w grube koce (na dworze ok. -6 stopni). Myśleliśmy, że przed nimi dobre 18 godzin czekania. Całe szczęście dla nich, że sklepy w tzw. Black Friday są otwierane od północy. Nam przyjezdnym tutaj było troszeczkę żal, że nie możemy zajadać indyka tylko spędzamy święto w aucie... to niestety nie był nasz wybór. Ale zachowanie tutejszych miejscowych jest co najmniej dziwne. Gdy mają możliwość siedzenia przy stole w domu i prawdziwego świętowania, oni z własnego wyboru rezygnują z indyka i spędzają Święto Dziękczynienia w kolejce przed sklepem, na mrozie. Gdy dojechaliśmy do Mika i opowiedzieliśmy, co nas spotkało w stanie Nowy York, wyjaśnił, że nie wszystkim Amerykanom tak odbiło, żeby chcieli stać pod sklepem pół nocy czekając na otwarcie i później kupić o kilka dolarów taniej coś, czego sklep nie mógł sprzedać przez ostatni rok.
Cieszył się bardzo na nasz szczęśliwy powrót z amerykańskich wojaży. Skrzywił się trochę gdy usłyszał, że chcemy wykorzystać kolejny poranek (auto mieliśmy oddać dopiero o 14:00) na zakupy w pobliskim Mallu. Są to bardzo dobrzy ludzie, ale niestety z nimi na zakupy jest się ciężko wybrać. Samochód był opłacony do godziny 14:00, jak więc nie mogliśmy tego wykorzystać. O 6 pobudka i przed 7 byliśmy już w Holyoke Mall. Ludzi na prawdę tłumy, kolejki w sklepach jak slalomy do odprawy na lotniskach. Kupiliśmy kilka rzeczy, ale nie mogliśmy znieść tych tłumów i pojechaliśmy oddać auto. W siedzibie Hertz w Pittsfield czekali już na nas Mike i Sue.
Ludzie z Hertza 3 razy sprawdzali licznik w "czołgu" (samochód taki duży wydawał się tylko na początku podróży, po 3 dniach już się przyzwyczailiśmy, a po tygodniu wydawał się trochę za ciasny). Cyfry nie kłamały... razem przejechaliśmy 13 005 mil, co daje 20 930 km. Mike też nie mógł w to uwierzyć i przez cały tydzień opowiadał to każdemu kogo spotkał.
Zbliżał się diner time, ale nie był to jeszcze czas na nasz polski diner z Chicago. Mike i Sue kazali wszystko zamrozić i dopiero w niedziele (po 3 dniach) mogliśmy przygotować polskie smakołyki. Piątek i sobotę było stołowanie w restauracjach, gdzie jak twierdzili są już umówieni. Czy byli, czy nie tego nie wiemy, ale narzekać nie będziemy. Karmili nas bardzo dobrze i do syta.
To też i my postanowiliśmy ich konkretnie nakarmić jedzeniem, które będąc w Polsce tak bardzo zachwalali. Przygotowaliśmy wielki obiad w niedzielne popołudnie, Podgrzaliśmy, co było gotowe ze sklepu w Chicago, ugotowaliśmy ziemniaki i kiełbasę dla Mike i Artura, usmażyliśmy schabowe i ugrilowaliśmy resztę kiełbasy dla Oli i Sue. Zaprosiliśmy do stołu. Zajadali się aż im się uszy trzęsły, a i my nie wybrzydzaliśmy. Troszkę nam już było tęskno do domowych obiadków. Artur bał się, że jedzenia będzie za mało, ale starczyło w sam raz i nawet zostało na poniedziałek. I dobrze. W poniedziałek powtórka z rozrywki ;). Zadbaliśmy nawet o sernik na deser, do którego dodaliśmy bitą śmietanę. Prawie całe jedzonko zniknęło, a co zostało to już my dojedliśmy kolejnego dnia na śniadanie. Mikowi zostawiliśmy tylko kabanosy, które wyjątkowo mu zasmakowały.
Tego dnia Ola miała okazję pojechać z Sue na coś w rodzaju małych targów ślubnych. Bridal show. Sue ma licencję w stanie Massachusetts na udzielanie ślubów, dlatego nie opuszcza takich okazji na złapanie nowych klientów. Oboje stwierdzili, że dla Oli to będzie rozrywka i na pewno będzie chciała tam być. Czy tak było, tego nikt nie jest pewien, ;) ale ostatecznie pojechała z Sue. Na targi przybyli różni ludzie organizujący przyjęcia weselne, dj-e, kierowcy limuzyn, ludzie tacy jak Sue, udzielający ślubów, orkiestry, fotografowie, itd. Niestety pokazały się tylko dwie panie młode. Cały dzień zmarnowany. Jedyne, co dobre to Ola wykazała się sprytem i inteligencją, no i wygrała na targach butelkę wina. Szkoda, że tylko wina ;).
Resztę tygodnia spędziliśmy z Mikiem jeżdżąc po okolicach, odwiedziliśmy Camp Greylock i pozostałych znajomych Artura, którzy pracują tam cały rok. Inny Mike zaprosił nas do siebie na obiad, on i jego żona chcieli spędzić z nami trochę czasu, przygotowali wielkie steki i kurczaka dla Oli. Wszystko oczywiście zakończone deserem.
Nie obyło się też bez historycznej pizzy House Special w Zuccos Italian Restaurant z Majkiem i Sue. Ulubionej pizzy Artura.
Nadszedł czas pakowania i pożegnania z regionem Berkshire. Wypożyczyliśmy auto, którym mieliśmy dostać się do Nowego Yorku i tam je oddać. W taki sposób było taniej i wygodniej tam dotrzeć niż autobusem. Nie zależało nam na dużym samochodzie, tym razem była to tylko 3-4 godzinna podróż, ale... Gdy odebraliśmy auto, malutki biały Ford Fiesta z 2013 roku, nie bardzo wiedzieliśmy, jak do niego wsiąść. Jak pomieścić tam nasze torby. Bagażnik w tym aucie to jakiś żart. W końcu się udało. Zapakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy do NYC. Po drodze były do odwiedzenia jeszcze centra handlowe i outlety. Przecież zakupów nigdy nie jest za dużo. Uświadomiliśmy sobie, że to taka sama Fiesta jaka kiedyś w Polsce dostaliśmy jako samochód zastępczy. Oboje pamiętamy jak go wtedy chwaliliśmy ;). Jedyną różnicą jest, że wtedy przesiedliśmy się do niego z naszej Skody Fabii, a teraz z dużo większego i wygodniejszego Chevroleta Equinox. Przecież ta Fiesta nie jest dużo mniejsza od Fabii, którą w Polsce jeździmy na co dzień ;). Człowiek najwidoczniej bardzo szybko przyzwyczaja się do wygód ;). Aż strach pomyśleć jakie wrażenia będą nam towarzyszyły, gdy wrócimy do naszego malutkiego autka w Polsce :)).
Podróż do NY i zakupy po drodze nas wykończyły. Ania chciała wykorzystać to, że przyjeżdżamy autem i zabrała nas do Ikei po 2 komody. O dziwo obie weszły do bagażnika ;). Problemem było tylko wniesienie ich na 2 piętro do apartamentu. Lekkie nie były.
Kolejny dzień spędziliśmy odpoczywając u dziewczyn w mieszkaniu na Astorii, napisaliśmy zaległego posta o Teksasie i zrobiliśmy malutki spacerek po okolicy. W sobotę natomiast zaplanowane były świąteczno-zimowe rozrywki na Manhattanie. Najpierw łyżwy na lodowisku w Central Parku. Później choinka pod Rockefeller Center, oczywiście Time Square i Harold Square. Do tego przepiękne, ruchome, świąteczne wystawy w sklepach przyciągają do witryn sklepowych tłumy ludzi. Nie łatwo zrobić tam jakiekolwiek zdjęcie. Poruszanie się po ulicach NYC (szczególnie na 5 Ave) nie przypomina wcale chodzenia. Bardziej jest to stąpanie żółwim tempem wraz z 5 milionami ludzi. Pierwszy raz widzieliśmy korki na chodnikach. Na prawdę nie było to nic przyjemnego. Ilość ludzi porównywalna do wielkich koncertów. Z tym, że na koncercie każdy stoi w miejscu, a tutaj każdy kieruje się w swoją stronę powodując jeszcze większy chaos. Chcieliśmy uciec jak najprędzej z tego dzikiego tłumu. Ola zaprosiła Artura na ostatnie krewetki w USA do Bubba Gump. Była to niespodzianka. W restauracji tłumy podobne jak na ulicy, tylko tutaj ktoś pilnuje jednak jako tako porządku. Zapisaliśmy się na listę oczekujących na stolik. Po półtorej godzinie wyczekiwania usłyszeliśmy nasze imiona w głośnikach. Dostaliśmy stolik z widokiem na Time Square. Coś pięknego i na prawdę niezapomnianego. Artur cieszył się podwójnie, bo to nie z jego karty opłacony był rachunek ;). Najedzeni wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy na Astorię.
Ania i Marzena postanowiły przemeblować living room i był na prawdę nie do poznania, pozbyły się też wszystkich niepotrzebnych mebli. Artur pomógł im to poznosić do charity shopu na parterze. Nie był to koniec niespodzianek tego dnia. Dziewczyny chciały pomalować jeden pokój, w którym urządzą sobie schowek. Artur bez zastanowienia chwycił za wałek i pomógł malować. Jak to określił... "W Nowym Jorku jeszcze nie malowałem".
Zostały nam dwa dni. Jeden na małe zakupy ostatnich rzeczy z listy, typu pudełko amerykańskich pancakesow, syrop klonowy i nisko solony bekon. Rzeczy przybywało, a miejsca w walizce z każdą chwilą ubywało... Trochę mieliśmy stracha, jak to wszystko pomieścimy bez dopłaty za nadbagaż.
Udało się, na styk...
W poniedziałek rano spakowaliśmy wszystko w torby, lekko, ale dopuszczalnie ponad limit. Można zabrać 23kg, nasze torby miały po 23,6. Do tego dwa wielkie ponadwymiarowe bagaże podręczne. Oczywiście też trochę za ciężkie. Wszystko zrobione tak, żeby przeszło. Mamy już trochę doświadczenia, jak omijać czujność nadgorliwych pracowników linii lotniczych. Ubraliśmy się ciepło, bo przecież za oknem zima. Ola w bluzę kurtkę i na to bezrękawnik (Baśkowy...), Artur w 2 bluzy, softshel i kurtkę ;). Tylko po to, żeby pomniejszyć jedną z toreb, która od razu przyciągnęłaby czujne oko 'sprawdzacza' bagaży. Wszystko się udało. Weszliśmy do samolotu zajęliśmy miejsca, wystartowaliśmy. Podano nam nawet nie najgorszy posiłek i kilka drineczków. Tak sobie teraz lecimy (prędkość 920 km/h, wysokość 10998 m, temperatura za oknem to -55 stopni C, odległość do pokonania - 1904 km, pozostały czas 2 godziny 20 minut) i mamy czas na napisanie posta. Co prawda w trybie offline, ale mamy przy sobie angielski internet. Wystarczy, że wysiądziemy na lotnisku w Londynie, połączymy się z internetem i post trafi do sieci.
Co do naszej podróży powrotnej, to nie jest ona taka prosta. Lecimy z Nowego Yorku do Londynu, tam przesiadka i 3 godziny oczekiwania na samolot do Manchesteru. W Manchesterze zakończy się przygoda z liniami Virgin Atlantic. Weźmiemy pociąg do Liverpoolu. Pojedziemy do Artura kuzyna w odwiedziny i wieczorem w okolicach 21:30 wylecimy WizzAir-em do Gdańska. Będziemy na miejscu o północy z wtorku na środę. Odwiedzimy Baśkę i Kubę. Pewnie długo nie pośpimy, bo o 9:00 musimy złapać pociąg do Sianowa. Pobędziemy u Oli w domu do czwartku i o 6:00 rano ruszymy do Zbąszynka. Przepakujemy walizki i w piątek wieczorem będziemy już siedzieć w autokarze z Poznania do Livigno we Włoszech. Na miejscu w Alpach będziemy w sobotę popołudniu. Wtedy nadejdzie czas na relaks i aktywny wypoczynek na śniegu. Należy nam się to po ciężkich i wyczerpujących, trochę szalonych 70 dniach w USA i tygodniowej podróży Amerykańsko-Europejskiej.
Blog nie zostaje jeszcze zakończony. Na pewno przyjdzie czas na podsumowania, ale musicie być cierpliwi i troszkę na to poczekać. Sami musimy po tym ochłonąć i dojść do siebie. Zaczniemy porządkować zdjęcia i notatki.... ale obiecujemy, że się jeszcze odezwiemy !!!!!
OLA I ARTUR :)

Święto Dziękczynienia i kolejki przed sklepami (10 godzin do otwarcia)

Targi ślubne

Polska kolacja

Gołąbki, kapusta, schabowe, bigos....

Lodowisko w Central Parku

New York City

Lodowisko

Choinka pod Rockefeller Center

Świąteczne wystawy na ulicach NYC (Macy's)

Krewetki w Bubba Gump na Time Square... ;)

sobota, 7 grudnia 2013

Texas - Tennessee - Kentucky

Droga pomiędzy Nowym Meksykiem, a Texasem była horrorem. Dopadł nas tutejszy ice-storm. Wszystko, łącznie z drogą zostało pokryte lodem. Droga wyglądała całkowicie normalnie i nie wzbudzała najmniejszych podejrzeń. To też pędziliśmy dobre 70 mph.... Zwolniliśmy dopiero, gdy auto przed nami wypadło z trasy. Całe szczęście po kilkunastu metrach jazdy poboczem wróciło na właściwy tor. Kierowca chyba w wielkim szoku zatrzymał się i stał tam przez dłuższą chwilę. My zwolniliśmy do 30 mph i zaczęliśmy liczyć auta w rowach. Na odcinku około 90 km było ich 15. Byliśmy jednymi z ostatnich jadących tą drogą. Z naprzeciwka nikt już nie jechał, bo w kolejnej miejscowości policja zamknęła tę drogę.
Taką prędkość utrzymywaliśmy już do samego Fort Worth, w okolicach Dallas w Texasie.
Zapowiadało się ciekawie, o 11:30 rano kolejnego dnia po ulicach Stockyards kowboje mieli pędzić małe stado krów. Wieczorem mieliśmy zarezerwowane bilety na RODEO !
Tym razem wszystko poszło zgodnie z planem. O 11:30 byliśmy gotowi z aparatem w centrum Stockyards. Pędzenie krów nie było dokładnie takie jak sobie wyobrażaliśmy. Krowy leniwie maszerowały ulicą, a kowboje eskortowali je wydając przeróżne okrzyki, czasami strzelali z bata. Bydło całkiem inne niż nasze polskie, łaciate mućki. Krowy z Texasu są wielkie, też trochę łaciate, ale cętki brązowo-białe. Do tego wieeeelkie, długie, zakręcone rogi. Nawet skusiliśmy się na zdjęcie na byku ;). 
Artur opętany tym kowbojskim klimatem postanowił w końcu zakupić prawdziwe, ręcznie robione, kowbojskie buty. Sprawa nie była łatwa. Bardzo ciężko znaleźć odpowiednią cenę, rozmiar i design obuwia.
Na wieczorne show buty i kapelusz (który jedzie z nami aż z Anglii) były jak znalazł. 
Tego dnia ukazał się też ciekawy deal na loty do USA. Wybieramy się w przyszłym roku do Kanady i trochę to nas zaciekawiło. Loty w niskich cenach były do Nowego Jorku i Chicago. Po krótkim namyśle, przeliczeniu dalszych kosztów i wstępnym ustaleniu terminów zdecydowaliśmy się na zakup. Jeżeli bilety nie zostaną anulowane polecimy z Warszawy przez Monachium do Chicago i wrócimy do Polski przez Amsterdam we dwoje za całe 341 EUR. Z Chicago do Kanady jest już bliziutko i nie będzie problemów z dalszym dojazdem. 
RODEO. Wydarzenie miało miejsce w Cowtown Coliseum o 8.00 PM. Byliśmy chwilę wcześniej, aby wybrać odpowiednią miejscówkę i tak przez dobrze 40 min jeszcze bardziej wczuwaliśmy się w klimat. W głośnikach puszczano muzykę country, na środku areny stał ciągnik John Deere.
Całe przedstawienie rozpoczęło się odegraniem hymnu, najpierw Teksasu, a następnie USA. Koła na arenie zataczał biały koń, a na nim jeździec trzymający flagę USA. Rozpoczął od wolnego stępu i troszkę szybszego kłusu, następnie przyśpieszył do galopu. Na samym końcu hymnu był to już szybki cwał z pięknie powiewającą flagą. 
Pierwszą dyscypliną w zawodach było 'bull riding', po naszemu ujeżdżanie byka. Kowboj ma za zadanie utrzymać się na rozszalałym byku przez 8 sekund. Utrudnieniem jest to, że przytrzymywać się może tylko jedną ręką. Jest to najprawdopodobniej najniebezpieczniejszy sport na świecie. Jak dla nas ciekawa rozrywka, ale na pewno nie chcielibyśmy spróbować własnych sił na arenie ;). 
Po bykach kolej przyszła na mniej groźne, ale tak samo szalone konie. W Bareback Riding jeździec, podobnie jak z bykami może używać tylko jednej ręki. 
Kolejną konkurencją na rodeo było łapanie na lasso młodego byczka. Tutaj koń i kowboj muszą współpracować, aby jak najszybciej złapać i obezwładnić byczka. Kowboj zarzuca lasso i zeskakuje z konia, biegnie do byczka, podrzuca go do góry łapiąc za kopyta i związuje razem 3 kończyny. Koń w tym czasie przytrzymuje ofiarę na linie, tak aby się nie wywinął. Duuużo było śmiechu, ale też i podziwu dla kowboi podrzucających mimo to że małe, to wystarczająco ciężkie zwierzęta do góry. 
W zawodach brały udział również kobiety. Niektóre radziły sobie nie gorzej od mężczyzn. 
W przerwie przewidziano atrakcję dla najmłodszych. Na arenę zaproszono wszystkie dzieci w wieku 8-12 lat i wypuszczono małego byczka z przyczepionym do ucha fantem. Dzieci miały za zadanie dogonić go i zabrać fant. Osoba, która to zrobiła wygrywała nagrodę. 
Atrakcją dla jeszcze młodszych (do 8 lat) była pogoń za owcą. 
Byliśmy w Teksasie.... byliśmy na rodeo..... wypadało pójść na stejka ;)

Tak powitał nas Texas

Bydło na ulicach Stockyards

Cowboy

Cowgirl

I właściciel byka :)

Przed areną

Rodeo

Biały koń i flaga USA

Szalony byk

Nie daje za wygraną i przegania clowny

Następna dzika bestia

Koń dostał rogiem w d... :)

Rozwścieczone zwierzę

Niektórych trzeba było wyprowadzać siłą

Albo wyciągać za ogon ;)

Ola

Podrzut byczkiem

Unieruchamianie kończyn

Czas stop (14 sek)

Dzikie i szalone konie 

Jeździec walczy dzielnie

Nie daje za wygraną

Zawsze.... ;)

Pogoń za byczkiem

Łapanie na lasso

;)

Slalom

Kowboj i teksańskie piwko

Stejk dla kowboja i indyk dla Oli ;)


O świcie wyruszyliśmy do Dallas. Niedzielny poranek to dobry czas na odwiedzenie dużych miast, nie ma korków. Skierowaliśmy się prosto do Dealey Plaza, miejsce po środku 3 pasmowej drogi, oznaczone literą X, w którym został postrzelony ówczesny prezydent John F. Kennedy. Po przeciwnej stronie ulicy znajduje się Sixt Floor Museum, z którego domniemany zabójca Harvey Oswald 24 listopada 1963 roku oddał strzały. 
Na naszej trasie tego dnia było odwiedzenie miejsca zamieszkiwanego przez znaną na całym świecie osobistość - Elvisa Presleya w Memphis w stanie Tennessee. Do przejechania kawałek drogi. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem. Temperatury na zewnątrz nie zachęcały do spacerów. Objechaliśmy okolice posiadłości Graceland należącej do Elvisa. Atrakcje turystyczne dookoła domu gwiazdy są znacznie większe od zamieszkiwanej przez niego posesji. Ruch turystyczny w tym miejscu jest ogromy. Prawdziwych fanów nie odstraszała nawet mroźna pogoda.

Punkt X

Dallas, TX

Graceland TN

Auto Elvisa

Ola i Elvis Aaron Presley

Memphis TN


Memphis i posiadłości Elvisa dla nas były tylko 'przydrożną' atrakcją. Właściwym celem naszej wizyty w Tennessee była niewielka miejscowość Lynchburg. To stamtąd wypływa źródło znanego na całym świecie, cudownego trunku o leczniczych właściwościach Jacka Danielsa. Nazwa trunku pochodzi od imienia odkrywcy lub też jak kto woli jego wynalazcy Jaspera Newtona Jacka Daniela.
Odbywają się tam wycieczki dla przybyszów z całego świata. Zapoznaliśmy się z historią destylarni i dowiedzieliśmy się jak tak na prawdę powstaje Tennessee Sipping Whiskey. Sekret polega na wykorzystaniu do produkcji wyjątkowo czystej i bogatej w minerały źródlanej wody. Źródełko znajduje się na terenie destylarni, tuż obok pomnika Jacka. Wyprodukowany alkohol przesączany jest przez węgiel drzewny (również produkowany na terenie destylarni). W ten sposób eliminowane są wszystkie zbędne składniki i zanieczyszczenia. Beczki, w których leżakuje ulubiony trunek wielu z nas, także są produkowane w Lynchburg. Pokazano nam również miejsce, gdzie maszynowo do butelek trafia najlepszy wyrób - Single Barrel. Za cenę od 9 do 12 tys. dolarów, można stać się szczęśliwym posiadaczem specjalnie wyselekcjonowanej beczki tego wyrobu, rozlanej do około 240 butelek o pojemności 750 ml. W cenie zawarta jest również beczka i złota tabliczka z imieniem nabywcy umieszczona na terenie destylarni.
Jako, że miasteczko Lynchburg znajduje się w suchym hrabstwie (dry county) od czasów prohibicji, sprzedaż alkoholu na tym terenie do dziś jest zakazana. Istnieje tylko firmowy sklep sprzedający pamiątkowe butelki Jacka Danielsa. Co ciekawe whisky znajdujące się w tych butelkach jest zupełnie darmowe, płaci się tylko za wyjątkową butelkę.
Poznaliśmy już sekrety produkcji prawdziwej whiskey, nadeszła pora na równie słynny amerykański bourbon z Kentucky. Jim Beam. Dojechaliśmy tam troszkę za późno i nie załapaliśmy się już na wycieczkę, ale odwiedziliśmy równie ciekawy sklep z pamiątkami oznaczonymi logo Jim Beam.

Jack

Przed wycieczką

Produkcja węgla drzewnego

Źródełko

Kumple ;)

Sejf w biurze Jacka

Przy tym biurku zasiadał sam Jack

Składniki do wyrobu ulubionej substancji ;)

Exactly 

Still House

Opary w tle

Beczki w cenie $100-$200

Beczki i to co z nich można zrobić

Jim Beam w Kentucky

Wystawa smakołyków

Pamiątkowe tabliczki

Prawdziwy BAR :)

Idą, idą... ;)